Akwarium - Страница 2


К оглавлению

2

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

Rozdział 1

I

Gdyby przyszła wam ochota pracować w KGB, udajcie się do byle jakiego powiatowego miasteczka. Na placu centralnym króluje niezawodnie posąg Lenina, a za nim obowiązkowo potężne gmaszysko z kolumnami; obwodowy komitet partii. Gdzieś pod bokiem również obwodowy komitet KGB. Wystarczy na tym samym placu zapytać jakiegokolwiek przechodnia, każdy wskaże drogę: o, tamten budynek, szary, ponury, tak, tak, właśnie ten, na który wskazuje Lenin swą betonową ręką. Ale też wcale niekoniecznie musicie udać się do komitetu powiatowego, wystarczy zwrócić się do osobowo otdiela, komórki bezpieczeństwa w zakładzie pracy. Tutaj również każdy przyjdzie wam chętnie z pomocą: korytarzem prosto, drzwi po prawej, obite czarną skórą. Istnieje jeszcze prostszy sposób zatrudnienia się w KGB. Należy zwrócić się do byle jakiego bezpieczniaka. Znajdziecie go na każdej zabitej deskami stacji kolejowej, w każdej fabryce, nierzadko na każdym fabrycznym wydziale. Jest w każdym pułku, instytucie, więzieniu, w każdej komórce partyjnej, w biurze projektowym, nie mówiąc już o komsomole, związkach zawodowych, organizacjach społecznych i stowarzyszeniach. Wystarczy podejść i zwyczajnie wyznać: chcę do KGB! Czy przyjmą, czy nie — to już inna sprawa (pewnie, że przyjmą!), ale droga do KGB dla wszystkich stoi otworem.

Natomiast do GRU nie można się tak łatwo dostać. Do kogo się zwrócić? Kogo prosić o radę? Do jakich drzwi stukać? Może warto zasięgnąć języka na milicji? Ale milicjant też wzruszy tylko ramionami: taka organizacja nie istnieje.

Gruzińska milicja wydaje tablice rejestracyjne z literami „GRU”, nie podejrzewając, że mogą one mieć jakiś ukryty sens. I oto pędzi sobie taki samochód przez kraj — nikt nawet za nim się nie obejrzy. Normalnemu człowiekowi, jak zresztą całej radzieckiej milicji, owe litery niczego nie sugerują, nie budzą żadnych skojarzeń. Uczciwi obywatele ani milicja nigdy o czymś podobnym nie słyszeli.

KGB liczy miliony ochotników, w GRU jest to nie do pomyślenia. Na tym polega zasadnicza różnica. GRU jest organizacją tajną. Nikt o niej nie wie, nie pragnie więc do niej wstąpić z własnej inicjatywy. Ale załóżmy, że znalazł się ochotnik, który sobie tylko znanym sposobem znalazł owe drzwi, do których należy zastukać: przyjmijcie mnie, mówi. Przyjmą? Nie, nie przyjmą. Ochotnicy wcale nie są mile widziani. Ochotnik zostanie niezwłocznie aresztowany, po czym czeka go długie, ostre śledztwo. Wiele padnie pytań. — Gdzieś te trzy litery usłyszał? W jaki sposób zdołałeś nas odnaleźć? Ale przede wszystkim, kto ci w tym pomógł? Kto? Kto? Kto? Mów, gnoju! — Chłopcy z GRU potrafią wydobyć właściwe odpowiedzi. Z każdego wyrwą zeznania. Ręczę za to. GRU, oczywiście, odnajdzie tego, kto pomógł ochotnikowi. I znów śledztwo od początku: — A tobie, bydlaku, kto te litery zdradził? Gdzieś je usłyszał? — Prędzej czy później dotrą po nitce do kłębka, do samego źródła. Okaże się nim być osobnik, który znał tajemnicę i nie potrafił powściągnąć języka. O, GRU potrafi takie języki wyrywać. GRU oddziera takie języki wraz z głowami. I każdy, kto trafił do GRU, wie o tym doskonale. Każdy, kto trafił do GRU, strzeże własnej głowy, a może ją ocalić tylko w jeden sposób: strzegąc języka. O GRU można rozmawiać wyłącznie będąc w GRU. Mówić można tak, by głos nie wydostał się poza przejrzyste ściany majestatycznego gmachu na Chodynce. Każdy, kto trafi do GRU święcie czci regułę Akwarium: wszystko, o czym tu wewnątrz rozmawiamy, niech pozostanie wewnątrz. Niech ani jedno słowo nie opuści tych murów. I dzięki temu, że obowiązuje taka dyscyplina, mało kto za szklanymi ścianami orientuje się, co dzieje się wewnątrz. Ten zaś, kto wie, zachowuje milczenie. A ponieważ wszyscy, którzy wiedzą, milczą, ja nigdy nie słyszałem o GRU.

Byłem dowódcą kompanii. Po wyzwoleńczej wyprawie na Czechosłowację wir przetasowań zagarnął i mnie: wylądowałem w 318. Dywizji Strzelców Zmotoryzowanych 13. Armii Karpackiego Okręgu Wojskowego. Pod moje rozkazy odkomenderowano drugą kompanię czołgów batalionu pancernego 910. Pułku Strzelców Zmotoryzowanych. Moja kompania, choć się nie wybijała, nie należała też do najsłabszych. Całe swoje przyszłe życie przewidywałem na lata naprzód: po kompanii — szef sztabu batalionu, później trzeba będzie przedrzeć się do Akademii Wojsk Pancernych im. Marszałka Malinowskiego, potem przyjdzie batalion, pułk, może nawet coś wyżej. Ale los zrządził inaczej.

13 kwietnia 1969 roku o godzinie 4.10 adiutant trącił mnie delikatnie w ramię:

— Wstawajcie, starszy lejtnancie, czekają was wielkie czyny.

Z miejsca jednak zorientował się, że nie jestem w nastroju do żartów i dlatego, zmieniając ton, krótko zakomunikował:

— Alarm bojowy!

Uwinąłem się w trzy i pół minuty: koc na bok, spodnie, skarpety, buty. Mundurową bluzę zarzuciłem na ramiona nie zapinając — można w biegu. Jeszcze koalicyjkę z pasem na ostatnie dziurki zaciągnąć, mapnik przerzucić przez ramię i czapkę na głowę. Kantem dłoni — przez daszek, sprawdzić czy odznaka zgadza się z linią nosa. Ot i wszystko. I biegiem naprzód. Broń mam na przechowaniu w pokoju dyżurnego pułku. Wychodząc odbiorę pistolet z ogromnego sejfu. Plecak, szynel, kombinezon i hełm zawsze czekają na mnie w czołgu. Biegiem schodami w dół. Ech, żeby tak można jeszcze pod prysznic i brzytwą podgolić policzki. Ale nie czas. Alarm bojowy! Perkaty GAZ-66 zapchany niemal do oporu. Oficerkowłe wszyscy młodzi i ich przyboczni jeszcze młodsi. A na niebie gwiazdy gasną. Znikają cicho bez słowa pożegnania, jak z naszego życia odchodzą ludzie, których wspomnienie przeszywa słodkim bólem nasze czerstwe dusze.


II

Dudni, ryczy setkami silników park pojazdów bojowych. W powietrzu wisi gęsta mgła i smród spalin. Huczą rozbudzone czołgi. Betonową drogą pełzną szarozielone pudełka. Na czele szerokie, przysadziste amfibie kompanii zwiadowczej, za nimi sztabowe transportery opancerzone i kompania łączności, dalej bataliony czołgów, za zakrętem trzy bataliony strzelców zmotoryzowanych, za nimi pułkowa artyleria, bateria przeciwlotnicza i przeciwpancerna, saperzy, wojska chemiczne i remontowe. Dla jednostek zaplecza nawet miejsca nie starcza na tym ogromnym terenie. Zaczną ustawiać się w kolumny, dopiero gdy oddziały czołowe posuną się daleko do przodu.

Biegnę wzdłuż pojazdów do swojej kompanii. Dowódca pułku wyzywa kogoś na czym świat stoi, szef sztabu pułku wykłóca się z dowódcami batalionów, krzykiem zagłuszając ryk motorów. Biegnę. Biegną też pozostali oficerowie. Prędzej. Prędzej. No, nareszcie, moja kompania. Trzy czołgi — pierwszy pluton, trzy następne — drugi, jeszcze trzy — trzeci. Mój czołg wysunięty na czoło. Cała dziesiątka w komplecie. I już słyszę wszystkie dziesięć silników. Wyróżniam je spośród łoskotu pozostałych. Każdy silnik ma swój własny charakter, swoje usposobienie, osobne brzmienie. Żaden nie poda fałszywej nuty.

Jak na początek wcale nieźle. Dochodząc do mojego czołgu przyspieszam kroku, odbijam się gwałtownie od ziemi ł po pochyłej płycie pancerza wspinam się do wieży. Właz jest otwarty i radiotelegrafista podaje mi hełmofon, podłączony już do interkomu. Przenoszę się ze świata huku i łoskotu w krainę ciszy i spokoju. Ale raptem słuchawki ożywają i chwilowe złudzenie ciszy pryska: radiotelegrafista melduje ostatnie polecenia. Wszystko to bzdury. Przerywam mu pytaniem najważniejszym: — Wojna czy ćwiczenia? — Wzrusza ramionami: — Diabli wiedzą.

Jakkolwiek by było, moja kompania jest gotowa do walki i ruależy ją jak najszybciej wyprowadzić z parku, tak brzmi instrukcja. Zgrupowanie setek pojazdów w jednym miej-sc»i to gratka, o jakiej nasi wrogowie tylko marzą. Patrzę do przodu. Ale czy można cokolwiek zobaczyć? Przed nami pierwsza kompania czołgów nie rusza z miejsca. Na pewno dowódca jeszcze nie dobiegł. Wszyscy pozostali również czekają. Wyskakuję na wieżę. Stąd lepiej widać. Wszystko wskazuje na to, że w kompanii zwiadowczej któryś z czołgów nie może zapalić silnika, blokując przejazd całemu puiłkowi. Spoglądam na zegarek. Dowódca pułku, ojczulek nasz, ma jeszcze osiem minut. Jeżeli za osiem minut kolumny czołgowe nie ruszą z miejsca — z dowódcy pułku zerrwą epolety i przepędzą z armii bez emerytury jak starego psa. A do czoła kolumny nie przepycha się w tej chwili ża.den ciągnik z kompanii remontowej: całą centralną drogę, wciśniętą między szare ponure garaże, wypełniają sz;czelnie czołgi, od jednego krańca do drugiego. Patrzę na zaipasową bramę. Drogę do niej przecina głęboki rów: za-cz;ęto układanie jakiegoś kabla albo rur.

Skaczę do włazu i do kierowcy na całe gardło: — Na lewo, naprzód! — I do reszty kompanii: — Za mną! — Po lewej nie ima żadnej bramy, tylko murek ceglany między długimi bl .okami warsztatów remontowych. W czołgu dowódcy sie-ĆLSi najlepszy kierowca kompanii. Tak ustalono w całej armii długo przed moim przyjściem. Krzyczę do niego przez iruterkom: — Jesteś as kompanii! Ja cię draniu wybrałem! Nsajwyższy zaszczyt cię kopnął, gagatku: maszyny dowódcy chironić i doglądać. Jeśli zawiedziesz, zgnoję, zetrę na pył!

A kierowca nawet nie ma czasu odpowiedzieć. Na tym krróciutkim odcinku rozpędza swego pancernego dinozauraa, wrzuca jeden po drugim coraz wyższe biegi. Czołg utderza z impetem w ceglany mur. Wszystko zadrżało, zabirzęczało, zajęczało. Lawina cegieł zwaliła się na pancerz, tłnikąc reflektory, łamiąc anteny, zdzierając skrzynie z narzędziami i sprzętem, kalecząc zewnętrzne baki paliwowe. R.yknął mój czołg i oplatany pajęczyną drutów kolczastych wyrwał się z ceglanego pyłu na senną uliczkę spokojnego u~kraińskiego miasteczka. Spoglądam przez wsteczny tripllex. Czołgi mojej kompanii jeden za drugim poszły w wyłom, wesoło, zawadiacko. Dyżurny bazy biegnie do dziury w murze. Wymachuje rękami. Krzyczy coś w naszą stronę. Usta szeroko otwarte. Ale gdzie tam! Któż by dosłyszał, co krzyczy. Jak w niemym kinie, widzowie zdani są na grymasy twarzy. Domyślam się, że dyżurny klnie jak szewc. Mimika na to wskazuje. Nieomylnie.

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

2