Kiedy dziesiąty czołg z mojej kompanii wynurzył się z wyłomu, pojawiła się służba ruchu: czarne uniformy, białe kaski i koalicyjki. Ci zaprowadzą porządek. Ci wiedzą, kogo najpierw przepuścić. Oddziały rozpoznania przede wszystkim — oto kogo. W każdym pułku jest jedna specjalna kompania zwiadowcza, wyposażona w specjalny sprzęt, wyspecjalizowanych żołnierzy i wyspecjalizowanych oficerów. Ale oprócz niej każdy pułkowy batalion strzelców zmotoryzowanych i czołgów ma też po jednej kompanii, które, choć nie posiadają specjalnego sprzętu ani wyspecjalizowanych żołnierzy, również mogą zostać użyte do zadań zwiadowczych. Te właśnie kompanie należy puszczać najpierw. Wypuśćcie nas, białe kaski! Musimy teraz odskoczyć daleko do przodu.
Spojrzysz na kompanie w dywizji czy w pułku — wszystkie na pierwszy rzut oka są jednakowe. Ale tak nie jest. W każdym batalionie pierwsza kompania jest rzeczywiście pierwsza. Niezależnie od tego, ilu niedorajdów liczy batalion, dowódca wyłowi wszystko co najlepsze i — do pierwszej kompanii. Nawet jeżeli brak oficerów, i tak najlepsza kadra wyląduje w pierwszej kompanii. Wszak to ona maszeruje na czele, na głównej osi natarcia batalionu, prowadząc go do ataku. Ona pierwsza zderza się z wrogiem. A od tego, jak się wszczęło bitwę, zależy nierzadko jej wynik.
Druga kompania w każdym batalionie — to średniaki. Oficerowie w drugich kompaniach niczym specjalnie się nie wyróżniają, jak ja, żołnierze podobnie. Za to każda druga kompania ma dodatkowe przygotowanie wywiadowcze, jakby drugą pokrewną profesję. Stanowi przede wszystkim kompanię bojową, ale gdyby zaszła potrzeba, może prowadzić rozpoznanie dla całego batalionu albo nawet dla pułku, zastępując lub uzupełniając działania specjalnej kompanii zwiadowczej.
Armia radziecka liczy 2.400 batalionów strzelców zmotoryzowanych. W każdym z nich trzecia kompania jest nie tylko z nazwy trzecią. W trzecich kompaniach służą najczęściej ci, którzy nie dostali się do pierwszych ani do drugich: młodzi niedoświadczeni oficerowie-żółtodzioby, albo przeciwnie, starzy i nie rokujący żadnych nadziei. Żołnierzy w trzecich kompaniach zawsze brak. Co więcej: na terytorium Związku Radzieckiego trzecie kompanie w przytłaczającej większości w ogóle nie mają żołnierzy. Cały ich sprzęt bojowy wciąż sterczy w remontach i konserwacji. Wybucha wojna — i tysiące owych kompanii uzupełnia się rezerwistami, szybko podciągając je do poziomu normalnych bojowych pododdziałów. W systemie tym zawiera się głęboki sens: dopełnić dywizje rezerwistami to rozwiązanie po tysiąckroć lepsze, niż formowanie owych dywizji składających się w całości z rezerwistów.
Moja druga kompania pancerna ostro wyrywa do przodu. Na zakręcie spoglądam do tyłu i liczę czołgi. Jak na razie wszystkie utrzymuj ą narzucone tempo. Tuż za ostatnim czołgiem wybijając gąsienicami iskry z betonu sunie, nie odstępując na krok, transporter opancerzony z białą chorągiewką. Kamień spadł mi z serca. Mała biała chorągiewka oznacza obserwatorów. Ich obecność oznacza z kolei ćwiczenia, a nie wojnę. A więc — pożyjemy jeszcze…
Nade mną śmigłowiec ślizgiem wytraca wysokość, zmienia kierunek lotu i zachodzi nas ostro pod wiatr, by lepiej panować nad sterami. Zawisł po prawej. Wyglądam z włazu. Prawa dłoń nad głową. Pilot całkiem rudy. Twarz jak indycze jajo, nakrapiana piegami. Zęby śnieżnobiałe. Śmieje się. Dobrze wie, że dowódców kompanii, którym właśnie rozwiózł rozkazy, czeka jeden z mniej zabawnych dni.
Czołg mój szeroką piersią tnie świat na pół i to, co przed nami stanowiło jedność rozdwaja się po bokach. Migają zagajniki po prawej i po lewej. Huk w środku — piekielny.
Mapa na kolanach. Stopniowo wyjaśnia się to i owo. Dywizje, pchnięto w wyłom i w szybkim tempie posuwamy na zachód. Jedna jest tylko niewiadoma — gdzie jest przeciwnik. Z mapy to nie wynika. Dlatego właśnie przed samą dywizją pędzi ze dwadzieścia kompanii, wśród nich moja. Kompanie przypominają rozstawione palce jednej dłoni. Mają za zadanie wymacać słabe miejsce w obronie wroga l tam właśnie dowódca dywizji skieruje cios swej tysiącto-nowej pięści. Tego słabego miejsca wroga poszukuje się na ogromnych przestrzeniach i dlatego każda z wysłanych na rozpoznanie jednostek posuwa się w zupełnym osamotnieniu. Wiem, że gdzieś pędzą równie brawurowo i żywiołowo takie same kompanie, omijając ogniska oporu, wioski i miasta. Moja kompania też nie daje się wciągnąć w wyczerpujące potyczki: spotkałeś przeciwnika — zamelduj do sztabu i omijaj. Omiń go jak najprędzej — i naprzód. A gdzieś w oddali główne siły, jak rwący potok, co przerwał tamę. Naprzód chłopcy, naprzód, na zachód!
Transporter z białą chorągiewką nie pozostaje w tyle. Ten drań jest dwukrotnie lżejszy od czołgu, a moc ma niemal taką samą. Kilkakrotnie usiłowałem go zgubić, oderwać się, że niby duża prędkość to rękojmia zwycięstwa. Wszystko na nic. Kiedy dowodziłem plutonem, takie sztuczki były na porządku dziennym, ale z kompanią taki numer nie przejdzie. Porwiesz szyk, czołgi po różnych bagniskach pogubisz. Za to nikt po główce nie pogłaszcze, za to traci się dowodzenie kompanią. Pies was trącał, myślę, kontrolujcie sobie na zdrowie, nie rnam zamiaru rozciągać kompanii…
— Z przodu dźwig! — krzyczy w słuchawkach dowódca szóstego czołgu, wysłanego naprzód jako czujka.
Dźwig? Rzeczywiście! Dźwig! Cały zielony, ramię dla zamaskowania oplecione szczelnie gałązkami. Gdzie na polu bitwy można dostrzec dźwig? Słusznie! W baterii rakietowej! Nie co dzień trafia się taka gratka!
— Kompania! — wrzeszczę. — Bateria rakiet! Do boju… Naprzód!
Moi chłopcy wiedzą doskonale, jak trzeba sobie radzić z bateriami rakietowymi. Pierwszy pluton, wyprzedzając mnie, rozsypuje się w szyk bojowy. Drugi gwałtownie przyspieszając odpada w prawo i wyrzucając gąsienicami grudy błota pędzi przed siebie. Trzeci pluton zatacza wielki łuk w lewo, oskrzydlając baterię z flanki.
— Gazu! — krzyczę. Kierowcy wiedzą, co robić. Każdy z nich w tej chwili prawą nogą zaparł się w pancerną podłogę, wciskając pedał do oporu. I dlatego silniki zawyły niepokornie i krnąbrnie. I stąd ten cały huk. I swąd nieznośny ł kopeć: paliwo nie nadąża spalać się do końca w silnikach i potężne ciśnienie gazu wyrzuca je przez wydechowe gardziele.
— Przerywam zwiad… kwadrat 13-41… stanowisko wyrzutni… przyjmuję bitwę… — to mój strzelec-telegrafista wykrzykuje w eter nasze ostatnie być może posłanie. Pododdziały rakietowe i sztaby przeciwnika każdy ma atakować przy pierwszym spotkaniu, nie czekając dodatkowych rozkazów, bez względu na szansę, za wszelką cenę.
Ładowniczy jednym pstryknięciem przerywa łączność i rzuca pierwszy pocisk na podajnik. Pocisk płynnie znika w komorze i potężny zamek jak ostrze gilotyny rygluje lufę kruszącym serce uderzeniem. Wieża płynie w bok, a pod moimi nogami odskakuje w lewo podręczny magazyn pocisków: oparcie kierowcy-mechanika. Komora nabojowa drgnęła i zaczęła sunąć do góry. Celowniczy wczepił się palcami w pulpit celownika i potężne stabilizatory posłusznie ulegając jego zgrubiałym łapskom łagodnymi szarpnięciami przytrzymują działo i wieżę, by nie poddały się szalonej pląsawicy czołgu, pędzącego po pniach i konarach. Dużym palcem prawej dłoni celowniczy łagodnie przyciska spust. Aby straszliwe uderzenie nie spadjo znienacka na nasze uszy, we wszystkich hełmofonach rozlega się ostry trzask, powodujący skurcz bębenków przed druzgocącym łoskotem potężnego działa. Trzask w słuchawkach wyprzedza eksplozję o setne ułamki sekundy i dlatego samego wystrzału w ogóle nie słyszymy.
Drgnęła czterdziestotonowa masa rozpędzonego czołgu. Lufa szarpnęła się w tył i rzygnęła brzęczącą zadymioną łuską. W tej samej chwili, za działem dowódcy zaszczekały jedno po drugim wszystkie pozostałe. A ładowniczy już drugi pocisk rzuca na podajnik.
— Gazu! — krzyczę co sił.
Błota spod gąsienic — fontanny. Łoskot ich zagłusza nawet armatni huk. W hełmofonach trzask — to celowniczy ponownie naciska spust. I znowu nie słyszymy swojego strzału. Tylko działo kurczowo szarpnęło się w tył, tylko łuska przeraźliwie brzęczy, spadając na stal pancerza. Dobiegają nas salwy sąsiednich czołgów, oni słyszą tylko nas. Ta kanonada smaga moich dzielnych Azjatów jak kańczugiem po karku. Wyłażą z nich dzikie bestie. Każdego z nich mogę sobie teraz wyobrazić. W piątym czołgu celowniczy między jednym strzałem a drugim w upojeniu gryzie gumowy naczółek od celownika. Wszyscy o tym wiedzą, nie tylko w kompanii, ale w całym batalionie. Niedobrze. To go rozprasza, przeszkadza w obserwowaniu sytuacji. Za to o mało nie zdegradowano go do ładowniczego. Ale jedno trzeba mu przyznać: świetnie strzela, drań. W ósmym czołgu dowódca zawsze ma pod ręką siekierę i gdy jego działo zachłystuje się w intensywnym strzelaniu, wali w pancerz obuchem. W trzecim czołgu dowódca zapomniał ostatnio wyłączyć nadajnik, zagłuszając całą łączność w kompanii. I cała kompania słuchała, jak zgrzytał zębami i coraz to wył jak wilk.
— Rozwalaj! — szepczę. I szept mój fale radiowe roznoszą na trzydzieści kilometrów, jakbym każdemu z moich Azjatów wyszeptywał to słowo prosto do uszka. — Roz-z-zwalaj! I trzask po uszach, i brzęk łuski. Wystrzelone łuski wydzielają odurzający aromat. Kto ów jadowity aromat wdychał, tego ogarniało rozkoszne oszołomienie. Rozwalaj! Ten huk, ta moc niezwykła, te karabinowe trele upajają moich czołgistów. I nie powstrzyma ich teraz żadna siła. Kierowcy czołgów jakby się z łańcuchów pozrywali. Szarpią dźwignie, zadręczają swoje maszyny, pędzą je, niepokorne, w samo piekło. A ja zerkam za siebie: żeby tylko nie zaszli nas od tyłu. Daleko, hen za nami transporter z białą chorągiewką. Pozostał w tyle, opadł z sił. Biedacy: nie mają działa potężnego, nie wiedzą, co to rozkosz, nie zaznali jej. Dlatego ich strachliwy kierowca omija ostrożnie każdy kamień czy pień. Pochwyć maszynę w swe ręce, rwijże ją i nękaj! Pojazd pancerny to subtelna istota. A gdy poczuje na sobie mocnego jeźdźca, rozbestwi się i ona. I poniesie cię galopem po granitowych głazach i pniach tysiącletnich dębów, przez leje i wądoły. Nie bój się, że zerwiesz gąsienice, nie obawiaj się, nie pęknie wał. Rozdzieraj i krusz, poniesie cię twój czołg jak ptak. Czołg — on też zachłystuje się tą walką. Też jest stworzony do walki. Rozwalaj!