Akwarium - Страница 4


К оглавлению

4

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

— …Wycofać kompanię z boju…

Iskry spod gąsienic. Kompania wdarła się na pozycje baterii rakietowej. Zgrzyt w uszach — czy to zgrzytają gąsienice po stalowej płycie, czy to zęby celowniczego w moich słuchawkach?

— …Wycofać kompanię z boju…

Aby nie trafić przypadkowo w swojego, czołgi nie czekając na rozkaz przerwały kanonadę, tylko warczą, jak wilki rozdzierające jelenia na części. Czołgi tłuką swymi pancernymi łbami delikatne podnośniki, dźwigi i wyrzutnie, w tłusty czarnoziem wgniatają dumę ł chlubę artylerii rakietowej. Rozwalaj!

— …Wycofać kompanię z boju… — dobiega mnie po raz kolejny czyjś odległy skrzekliwy głos, i raptem rozumiem, że to do mnie zwraca się obserwator. Ech, do diabła! Któż to w chwili szczytowej, bez mała seksualnej rozkoszy odrywa ludzi od ulubionego zajęcia? Obserwatorze, niech cię szlag, moich ogierów tym sposobem na wałachów przerobisz! Coś ty, wróg ludu czy burżuazyjny szkodnik? Takiego wała! Kompania, rozwalaj! I waląc pięścią w pancerz, wymyślając w otwarty eter całej sztabowej swołoczy, która prochu nigdy w swoich kancelariach nie wąchała, rozkazuję:

— Kompania! Zaprzestać walki! Plutonami jeden za drugim na polankę po lewej, marsz!

Mój mechanik w porywie wściekłości ściąga do oporu lewy drążek tak, że czołg całą swą masą przewala się w prawo, łamiąc wpół brzozę ślicznotkę. Po mistrzowsku wrzuca co sekundę kolejne biegi i błyskawicznie dochodząc do najwyższego przełożenia goni pancernego dinozaura w przód poprzez krzaki i głębokie wykroty, by za moment brawurowo zawrócić w miejscu, redukując obroty niemal do zera. Czujemy mocne szarpnięcie do przodu, jak w samolocie hamującym nagle przy końcu pasa startowego. Pozostałe czołgi z rykiem rozczarowania wypadają jeden po drugim z lasu i gwałtownie zwalniając ustawiają się na jednej linii.

— Rozładować! Broń do przeglądu! — rzucam rozkaz i wyrywam przewód hełmofonu z gniazdka, a ładowniczy strzela wyłącznikiem interkomu i przecina całą łączność.


V

Transporter opancerzony obserwatorów został daleko w tyle. Nim doczołgał się do kompanii, zdążyłem skontrolować broń, odebrać meldunek o stanie pojazdów,

o zużyciu paliwa i amunicji, ustawić kompanię w szyk u — i zamarłem pośrodku polany gotowy do raportu.

Stoję, czekam, dokonuję bilansu, podliczam plusy i minusy, za co mogą mnie pochwalić, a za co ukarać: kompania rozpoczęła wychodzenie z postoju osiem minut przed wyznaczonym terminem — za to pochwał nie szczędzą, za to czasem dowódcy kompanii nawet złoty zegareczek wpaść może. Na wojnie czas liczy się na sekundy. Wszystkie czołgi, wszystkie samoloty, wszystkie sztaby muszą jednym szarpnięciem wydostać się spod uderzenia. Wtenczas pierwszy, najstraszliwszy cios wroga trafi w opuszczone miasteczka wojskowe. Osiem minut! To dla mnie niezaprzeczalny plus. Wszystkie czołgi pozostały sprawne i przez cały dzień nie nastąpił żaden defekt. To plus na konto zastępcy ds. technicznych. Sam sprawuję tę funkcję. Bazy nieprzyjaciela omijaliśmy wielkimi łukami, przekazując precyzyjnie wszystkie współrzędne. To plus na konto dowódcy pierwszego plutonu. Szkoda, że i jego nie mamy w kompanii: znowu te brakł. Baterii rakietowej nie przegapiliśmy, wywęszyliśmy, wdeptaliśmy w ziemię. A jedna taka bateria rakietowa, choćby najmar-uiejsza, to kilka Hiroszim. Przerywając zwiad i rzucając swoje pancerne pudełka na te rakiety, zapobiegłem kataklizmom. Za taki numer na wojnie orderek na pierś się należy, a na manewrach długi czas słyszy się pochwały…

W końcu zjawia się pułkownik-obserwator. Dłonie bielutkie, czyściutkie, cholewy lśnią. Z obrzydzeniem omija kałuże, jak kot, żeby łapek sobie nie upaprać. Dowódca pułku, ojczulek nasz, to też pułkownik, ale łapska ma spracowane, wielkie jak kat, do ciężkiego trudu przyuczone. Czerstwą gębę naszego ojczulka wysmagały mrozy, spiekota i wiatry wszystkich znanych mi poligonów i strzelnic. Do bladej twarzyczki pułkownika-obserwatora nie podobna ta gęba.

— Równaj! Baczność! W prawo-o patrz! Lecz obserwator nie wysłuchuje mojego raportu, przerywa mi w pół słowa.

— Porywa was akcja, starszy lejtnancie! Tracicie głowę! Jak szczeniak!

Milczę. Uśmiecham się do niego. Jakby w ogóle mnie nie beształ, lecz medal przypinał na piersi. A w nim na widok mojego uśmiechu narasta jeszcze większa wściekłość. Cała jego świta milczy ponuro. Wiedzą majorzy i podpułkownicy, że artykuł 97. kodeksu dyscyplinarnego zabrania besztać mnie w obecności moich podwładnych. Wiedzą majorzy i podpułkownicy, że strofując mnie w obecności moich podwładnych, pułkownik wystawia na szwank nie tylko mój autorytet dowódcy, lecz autorytet całego korpusu oficerskiego bohaterskiej Armii Radzieckiej, w tym także swój własny. A ja jakby nigdy nic. Uśmiecham się.

— Hańba, starszy lejtnancie! To hańba, nie słuchać i nie wykonywać rozkazów!

Ech, pułkowniku, na lufach armatnich powywieszałbym tych, których nie porywa wir walki, których nie upaja zapach krwi. To przecież tylko ćwiczenia, a gdyby w prawdziwej bitwie gąsienice naszych czołgów schlapała prawdziwa krew, wtedy dopiero Azjaci moi dzielni pokazaliby, co potrafią. I nie jest to przejaw ich słabości. To przejaw siły. Nikt pod słońcem nie potrafiłby ich powstrzymać.

— No i jeszcze ten murek! Zburzyliście murek! To jest przestępstwo!

A ja już zdążyłem zapomnieć o tym murku. Wielkie rzeczy. Na pewno już go przez ten czas odbudowali. Ileż to roboty? Przygnać znad zatoki ze dwa tuziny więźniów, w kilka godzin wzniosą nowy murek jak się patrzy. A ponadto — skąd mam wiedzieć, pułkowniku, czy to manewry, czy wojna? Któż to może wiedzieć podczas alarmu bojowego? A gdyby to była wojna i murek zostawilibyśmy w spokoju, a dwustu chłopa wraz ze swoimi wspaniałymi pojazdami bojowymi spłonęłoby na jednej kupie? Co ty na to, pułkowniku? Zaszczytny tytuł nosisz, zwiesz się szefem wywiadu 13. Armii, więc może byś się zainteresował, ile obiektów bojowych moi Uzbecy wykryli w ciągu tego jednego dnia. Po rosyjsku nawet nie gadają, a obiekty odnajdują bezbłędnie. Pochwal ich, pułkowniku! Jeśli nie chcesz do mnie, to się choć do nich uśmiechnij. I uśmiecham się do niego. Stoję teraz plecami do całej kompanii i w żaden sposób nie wolno mi teraz obrócić się do nich twarzą, ale i tak wiem, że cała moja kompania stoi w tym momencie z uśmiechem na twarzach. Ot tak, bez powodu. Tacy oni są, przy byle okazji szczerzą te swoje zębiska.

A pułkownikowi nie przypada to do gustu. Myśli pewnie, że to z niego się śmiejemy. Wściekł się pułkownik. Zgrzytnął zębami, jak celowniczy w walce. Nie jest w stanie pojąć i ocenić naszych uśmiechów. I dlatego krzyczy mi w twarz:

— Szczeniaku, niegodnyś dowodzić kompanią. Zawieszam cię w czynnościach. Zdać kompanię zastępcy, niech prowadzi wojsko do koszar!

— Nie mam zastępcy — uśmiecham się w odpowiedzi.

— W takim razie dowódcy pierwszego plutonu.

— Też nie ma. — I chcąc oszczędzić pułkownikowi wymieniania wszystkich po kolei, wyjaśniam: — Jestem jedynym oficerem w kompanii.

Pułkownik przygasł. Opadł z niego zapał. Opadł, jakby nigdy go nie było. Sytuacja, w której na kompanię przypada jeden oficer należy w naszej armii, zwłaszcza na terytorium Związku, niemal do klasycznych. Wielu jest chętnych do oficerskich szlifów, tyle że wszyscy chcą być pułkownikami. Lejtnancki start mało kogo pociąga. Stąd deficyt, brak młodszej kadry oficerskiej. Bardzo dotkliwy brak. Ale tam na górze, w sztabach, dziwnie się jakoś o tym problemie zapomina. Ot, najlepszy przykład: pułkownik po prostu nie pomyślał, że mogę być jedynym oficerem w kompanii. Zawiesił mnie jako dowódcę — jego prawo. Ale kompanię trzeba cofnąć do koszar. A wodzić kompanię, i to jeszcze pancerną, dziesiątki kilometrów bez oficera — to po prostu niemożliwe. To jest równoznaczne z przestępstwem. Może być ocenione jako próba zamachu stanu. Na tej drodze, pułkowniku, czeka cię klęska kompletna. Skoro zawiesiłeś dowódcę w sytuacji, gdy nie ma zastępców, tym samym przejąłeś osobistą odpowiedzialność za całą kompanię i nie masz prawa tej kompanii komukolwiek powierzyć. Gdyby istniało takie prawo, wówczas byle dowódca dywizji mógłby wyprowadzić wojsko w pole, odwołać dowódców zastępując ich zgodnie ze swoim gustem, i pucz gotów. A u nas nie ma puczów, bowiem nie każdemu dane jest prawo rozstrzygania delikatnej kwestii doboru i rozmieszczania kadr dowodzenia. Odwołać — twoje prawo. Odwołać — nic prostszego. Odwołać każdy potrafi. Jest to równie proste, jak zabić człowieka. Ale przywracać dowódców na ich stanowiska to nie to samo, to tak, jakby chcieć martwego ożywić. No i co, pułkowniku, myślisz z powrotem postawić mnie na czele kompanii? Nic z tego. Nie jestem godzien. Wszyscy to słyszeli. Nie masz prawa powierzyć kompanii niegodnemu. A jeżeli na górze dowiedzą się, że nad samą niemal granicą dymisjonowałeś pełnoprawnych dowódców kompanii pancernych i na ich miejsce niegodnych mianowałeś? Co wtedy z tobą będzie? No jak, pomyślałeś o tym?

Najlepiej byłoby, gdyby pułkownik skomunikował się z dowódcą mojego batalionu albo pułku: że niby zabierajcie swoją osieroconą kompanię. Ale ćwiczenia się skończyły. Skończyły się równie niespodziewanie, jak się zaczęły. Któż zezwoli na korzystanie z bojowej sieci łączności po zakończeniu manewrów? Ci, którzy pozwalali sobie na takie samowole, w trzydziestym siódmym szli pod mur. Od tego czasu nikomu nie zachciewa się takich żartów. No co tam, pułkowniku? Prowadźże kompanię. A może zapomniałeś już, jak to się robi? A może nigdy nie miałeś z tym do czynienia? Może wychowałeś się w sztabach? Takich pułkowników jest przecież na kopy. Z boku każda czynność wydaje się błahostką. I nawet prowadzenie kompanii czołgów wydaje się bardzo proste. Sęk jednak w tym, że rozkazy należy wydawać zgodnie z nowym regulaminem. Kompania nie składa się z Rosjan, załoga nic nie zrozumie. Albo co gorsza zrozumie na opak. Wtedy nawet helikopter nie odszuka ich po lasach i bagnach. Czołg to straszliwa masa, może najechać na człowieka, może runąć wraz z mostem, może zatonąć w bagnisku. A zapłata jedna i ta sama.

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

4