Przestałem się uśmiechać. Sytuacja jest poważna i nie ma się co weselić. Skoro tak, to może zasalutować, i: — Czy mogę się odmeldować, towarzyszu pułkowniku? — Tak czy inaczej, jestem tu teraz osobą postronną: ani dowódca, ani podwładny. Wy nawarzyliście tego piwa, wy je spijajcie. Zachciało się komenderować, więc, towarzyszu pułkowniku, komenderujcie. Ale złość bardzo prędko ze mnie opadła. Moja kompania, moi ludzie i maszyny. Choć nie odpowiadam już za kompanię, nie porzucę jej ot tak.
— Towarzyszu pułkowniku — poderwałem palce do daszka — proszę o zezwolenie na ostatnie przeprowadzenie kompanii do miejsca postoju. Coś jakby pożegnanie.
— Zgoda — rzucił krótko. Przez chwilę wydawało mi się, że z przyzwyczajenia chce jak zwykle udzielić kilku pouczeń: nie pędź, nie zapalaj się, nie rozciągaj kolumny. Ale nie uczynił tego. Może w ogóle nie miał zamiaru, może tylko mi się wydawało.
— Tak, tak, prowadźcie kompanię. Traktujcie mój rozkaz jako jeszcze nieprawomocny. Doprowadzicie kompanię do koszar i tam ją zdacie.
— Rozkaz! — Odwracam się ostro na pięcie, kątem oka dostrzegając uśmieszki w świcie pułkownika. Jakże to tak: prowadźcie kompanię. Świta zdaje sobie sprawę, że regulamin nie przewiduje takiej sytuacji. Albo dowódca godzien jest swego pododdziału i ponosi zań pełną odpowiedzialność, albo przeciwnie, jest go niegodny, i wówczas zostaje z miejsca zdymisjonowany. „Na razie macie dowodzić” — to nie rozwiązanie. Za taką decyzję pułkownik może słono zapłacić. Jest to jasne dla mnie, podobnie jak dla jego świty. Ale tymczasem nie zaprzątam sobie tym głowy. Teraz czeka mnie poważne zadanie. Dowodzę kompanią i w nosie mam, co kto pomyślał, kto jak postąpił i jaka spotka go za to kara.
Dowódca musi podporządkować oddział swojej woli, zanim wyda pierwszy rozkaz. Musi spojrzeć na swoich żołnierzy tak, by przez szereg przebieg dreszcz, żeby wszyscy zamarli, aby każdy poczuł, że za moment z ust dowódcy padnie komenda. A komenderuje się w wojskach pancernych bez słów. Dwie chorągiewki w dłoniach. Tymi chorągiewkami dowodzę.
Biała chorągiewka ostro w górę. To mój pierwszy rozkaz. Tym krótkim i ostrym gestem przekazałem kompanii długi komunikat:
„Przed wami — dowódca kompanii! Od tej chwili obowiązuje zakaz korzystania z nadajników, aż do pierwszego kontaktu z wrogiem! Uwaga…”. Rozkazy dzielą się na wstępne oraz wykonawcze. Rozkazem wstępnym dowódca niejako chwyta podwładnych w stalowe cugle swojej woli. I ściągając je musi odczekać pięć sekund, zanim wyda rozkaz zasadniczy. Wszyscy muszą znieruchomieć w oczekiwaniu, każdy musi poczuć żelazne wędzidła, lekko drgnąć, muszą zagrać mięśnie, jakby wyprzedzając ostre smagnięcie, każdy musi czekać na następny rozkaz, jak dobry rumak czeka na cięcie szpicrutą.
Czerwona chorągiewka w górę, po czym obie — w dwie strony i do dołu. Drgnęła kompania, poszła w rozsypkę, podkutymi buciorami dudniąc po pancerzach.
Może chcieli się ze mną w taki sposób pożegnać, może kompania demonstrowała obserwatorom swoje wyszkolenie, a może po prostu wściekłość poniosła i nie mieli innej możliwości, by ją wyrazić. Ach, gdyby przyszło komuś do głowy włączyć stoper! Ale nawet bez sekundnika wiedziałem, że w świcie pułkownika jest niemało czołgistów z prawdziwego zdarzenia, czołgistów z krwi i kości, i że każdy z nich w tej chwili lubuje się moimi Azjatami. Sam byłem świadkiem wielu rekordów w wojskach pancernych, znam ich cenę. Widziałem połamane ręce, wybite zęby. Ale teraz szczęście sprzyjało chłopcom! Nie wiem jak, lecz z góry wiedziałem, że ani jeden nie zrobi fałszywego kroku, nie poślizgnie się, wykonując karkołomny skok do włazu. Wiedziałem, że nikomu nie przytrzaśnie palców. Nie tym razem.
Dziesięć silników ryknęło zgodnym chórem. Siedzę wysunięty z wieży czołgu prowadzącego. Biała chorągiewka w mojej dłoni oznacza: „Jestem gotów!” I w odpowiedzi widzę dziewięć innych chorągiewek: „Gotów! Gotów! Gotów!” Zdecydowany ruch nad głową i machnięcie na wschód: „Za mną!”
Wszystko bardzo proste. Elementarne. Prymitywne? Tak, ale żaden pelengator nie będzie w stanie niczego wykryć, gdyby nawet równocześnie wymaszerowały cztery armie pancerne. Podobnie prymitywne i niezawodne sztuki mamy w zanadrzu przeciwko wszelkim innym sposobom rozpoznania. I dlatego pojawiamy się zawsze niespodziewanie. Dobrze lub źle — zawsze znienacka. Nawet w Czechosłowacji, nawet w sile siedmiu armii na raz.
Pułkownik-obserwator wgramolił się na swój transporter. Świta za nim. Silnik ryknął, pojazd ostro zawrócił i ruszył inną drogą do bazy.
Świta pułkownika żywi do niego nienawiść, to widać na pierwszy rzut oka. W przeciwnym razie ktoś by mu podszepnął, że powinien się posuwać tuż za moim czołgiem. Jestem przecież teraz nikim. Samozwaniec. Powierzenie mi kompanii przypomina sytuację, w której na-i z.clnik policji zleciłby dokonanie aresztowania eks-poli-cjantowi, wydalonemu z pracy. Jeżeli już przyszedł ci do głowy taki pomysł, to przynajmniej nie odstępuj na krok, aby w razie czego na czas interweniować. Jeżeli powierzyłeś komuś kompanię, jeżeli nie potrafisz nią dowodzić, to przynajmniej bądź w pobliżu, żeby w razie potrzeby nacisnąć na hamulec. Ale nikt nie uprzedził pułkownika, że złożył swoje życie w ręce młodego lejtnanta. A lejtnant odsunięty od władzy może pozwolić sobie na każde świństwo, jest w kompanii obcym człowiekiem. Zaś odpowiadać przyjdzie tobie. A może wiedzieli wszyscy w świcie, że starszy lejtnant doprowadzi kompanię bez jakichkolwiek incydentów? Wiedzieli, że nie będzie starszy lejtnant łamać pułkowniczej kariery. A mógłby…
Tak bywa często: smagną dywizję knutem alarmu bojowego i ledwie wyrwie się na otwartą przestrzeń — już rozkaz powrotu. Tkwi w tym głęboki sens. W taki sposób wyrabia się przyzwyczajenie. Kiedy alarm rzuci dywizją w prawdziwy bój, ruszą nań jak na ćwiczenia. A przy okazji usypia się czujność nieprzyjaciela. Radzieckie dywizje wypadają ze swych baz często niespodziewanie. Wróg przestaje reagować na te ruchy wojsk. Kolumny czołgów zapchały wszystkie drogi. Widać, że sygnał powrotu otrzymała równocześnie cała dywizja.
Kto to wie, ile dywizji poderwał dziś alarm bojowy; ile ich teraz powraca do swych zgrupowań! Może tylko nasza dywizja, może trzy dywizje, a może i pięć. Kto wie, może sto dywizji zerwało się na alarm bojowy.
Koło bramy naszej bazy rżnie orkiestra dęta.
Dowódca pułku, ojczulek nasz, stoi na czołgu — wita swoje zastępy. Patrzy na nas doświadczonym, wymagającym okiem. Jednego spojrzenia dość, by ocenić kompanię, baterię, batalion i ich dowódcę. Kulą się dowódcy pod ołowianym ojcowskim wzrokiem. Potężne chłopisko, koalicyjka zapięta na ostatnie dziurki, ledwie ich starcza. Cholewy jego wielkich buciorów z tyłu z lekka ponacinane — w przeciwnym razie nie naciągnie ich na potężne łydki. Pięść ma jak czajnik. I tym czajnikiem komuś wymachuje. Pewnie dowódcy trzeciego batalionu strzelców zmotoryzowanych, którego transportery znikają właśnie w żarłocznej gardzieli bramy. W tej chwili wchodzi bateria moździerzy należąca do tego batalionu, a za nią — nasza kolej. I chociaż wiem, że wszystkie moje czołgi sunąjeden za drugim, i choć jest mi to teraz obojętne, nie jestem już ich dowódcą, to w ostatniej chwili rzucam za siebie spojrzenie: tak, są wszystkie, ani jeden nie został w tyle. Dowódcy wszystkich czołgów starają się pochwycić moje spojrzenie. Ja zaś znowu gwałtownie obracam się do przodu, prawą dłoń podrywam do czarnego hełmofonu i dowódcy wszystkich dziewięciu pozostałych czołgów powtarzają za mną ten stary gest wojskowego pozdrowienia.
Dowódca pułku wykrzykuje jeszcze jakieś przykre pogróżki w ślad za kolumną trzeciego batalionu, i wreszcie zwraca rozjuszony wzrok na moją kompanię. Leśny gorylu, atamanie zbójecki, któż wytrzymałby twoje spojrzenie? Ale spotkawszy jego wzrok, nieoczekiwanie dla siebie samego postanawiam wytrzymać wielotonowy nacisk. A ten rozchylił pięść w dłoń jak łopata — i do daszka. Nie każdemu ojczulek odpowiada powitaniem na powitanie. I nie byłem na to przygotowany. Mrugnąłem raz, drugi, trzeci. Czołg mój minął już jego stanowisko, a ja odchylam głowę coraz bardziej do tyłu: patrzę na dowódcę. I raptem uśmiechnął się do mnie. Gęba czarna jak negatyw, i dlatego ten uśmiech śnieżnobiałych zębów widzi doskonale cała moja kompania, i pewnie bateria haubic, sunąca za nami, którą powita za chwilę wymachując pięścią.
Ech, komendancie. Nie wiesz jeszcze, że przestałem być dowódcą kompanii. Odebrano mi kompanię, komendancie.
Niesławna dymisja. Jakby publiczne baty. Ale nic to, komendancie. Myślisz, że zapłaczę? Nigdy w życiu. Będę się uśmiechać, tak samo jak w tej chwili uśmiecham się do ciebie, komendancie. Niebawem dostanę nową kompanię. Brakuje oficerów, sam wiesz jak jest. Żal mi tylko rozstawać się z moimi Azjatami. Wyjątkowo zgrana paczka się dobrała. No, trudno. Przeżyjemy to jakoś. Wystarczy mi to, że pułk na czas rozpoczął alarmowy wymarsz, że ty, dowódca pułku, nie zleciałeś ze stanowiska. I nie trzeba nam żadnego innego dowódcy w pułku. Wybaczamy ci, komendancie, twój charakter surowy. Jeżeli zajdzie potrzeba, pójdziemy za tobą wszędzie, gdzie nas poprowadzisz. I ja, komendancie, pójdę za tobą jak w dym, jeśli nie jako szef kompanii to jako plutonowy. A mogę też jako prosty celowniczy.